Tragedya serc obłąkanych.Mąż poeta mordercą żony, adeptki sztuki.Warszawa, 30 sierpnia.
Krwawe pasmo tragedyi życiowych ciągnie się nieprzerwanym łańcuchem. I nie umilkną jeszcze echa tu lub tam popełnionej jakiejś zbrodni lub morderstwa, a kroniki tego rodzaju mają do notowania nowe już wypadki.
Do licznego tego szeregu przybywa znów jeden, który przez swój epilog i warunki, w jakich został rozegrany, poruszył szerokie sfery naszego miasta.
Dramat ten rozegrał się wczoraj przy ul. Szczyglej, a ofiarą padły tym razem dwa młode życia ludzkie.
Z miłosnych dni.Przed półtora rokiem do szkoły aplikacyjnej teatrów warszawskich uczęszczała niejaka Zofia Kubecka, młode dziewczę, niepośledniej urody. W tym czasie stanął na jej drodze również młody i przystojny mężczyzna, piastujący skromny urząd buchaltera w firmach prywatnych, zarazem jednak oddający się literaturze.
Był nim Zygmunt Zenon Idzikowski. Na niwie literackiej stawiał on pierwsze kroki dopiero, tworząc drobniejsze utwory poetyckie, które zamieszczał w różnych czasopismach.
Poznawszy urodziwą adeptkę sztuki zapałał do niej gorącą miłością i to tak wielką, że pomimo wszelkich perswazyi, a nawet groźby ze strony rodziny zerwania stosunków, postanowił z ukochaną stanąć na ślubnym kobiercu. I dopiął celu, gdyż przed rokiem niespełna połączył się ze swą wybraną węzłem małżeńskim.
Rozpoczęta w ten sposób sielanka miłosna nie trwała jednak zbyt długo. Gdy minął pierwszy szał miłości, zaczęły się wysuwać na plan pierwszy bardziej realne i nic wspólnego z prawdziwą miłością nie mające sprawy.
Niedobrane małżeństwo.Młoda kobieta zapragnęła błyszczeć. Zapragnęła strojów i życia szerszego. A wymagania jej były tak wielkie, że skromna pensya urzędnika prywatnego, oraz praca jego na polu literackiem nie mogły na to wystarczyć.
To było pierwszym rozdźwiękiem w zgodnem dotychczas stadle małżeńskiem. To też następne nieporozumienia małżeńskie powtarzały się coraz częściej, przybierając niejednokrotnie gwałtowny charakter.
Przerwa w tem nastąpiła, gdy młoda kobieta korzystając ze sposobności wyjazdu swej przyjaciółki, znanej w Warszawie p. Mrozińskiej, wyjechała zagranicę. Mąż na podróż ową się zgodził.
Po powrocie do Warszawy, pożycie młodej pary zdawało się być znośniejsze. Nie trwało to jednak długo.
Zakosztowawszy raz przyjemności wielkoświatowych, młoda kobieta chciała w nich żyć ciągle i nurzać się w szale życiowym. To doprowadziło do desperacyi, kochającego ją miłością gorącą, męża.
„Rozejdźmy się!“Wszelkie upominania nie odnosiły pożądanego skutku, a wreszcie z ust kobiety, spragnionej szalonego życia, padło:
— Rozejdźmy się!
Podziałało to jak grom na zakochanego szaleńca. Od tej chwili Idzikowski zaczął unikać ludzi.
Jak świadczą listy, znalezione w mieszkaniu, rozmyślania jego błądziły ciągle, około rodzaju wyboru śmierci.
Zawiedziony w swem najświętszem uczuciu, a nie mogąc przypuścić nawet myśli separacyi, postanowił umrzeć. I z tą myślą nosił się ciągle, czekając jedynie na stosowną chwilę.
Jednakże niedobrana para, pomimo wojowniczej stopy, na jakiej się znajdowała, mieszkała razem.
W lipcu r. b. Idzikowski wynajął pokój w pensyonacie przy ul. Żórawiej 15. Tu zamieszkał sam, żona bowiem osiadła na letniem mieszkaniu, skąd odwiedzała go tylko od czasu do czasu.
Po miesiącu przeprowadził się na ul. Bracką, gdzie zamieszkał wraz z żoną. Ciągłe jednak kłótnie i głośne sprzeczki spowodowały, iż właściciel mieszkania, po upływie tygodnia, zwróciwszy zadatek, prosił nowych lokatorów o opróżnięnie pokoju, co też nastąpiło.
Idzikowscy przeprowadzili się na ul. Jasną.
Epilog tragedyi.W tem właśnie mieszkaniu, ciągnąca się od miesięcy tragedya małżeńska, znalazła początek swego epilogu. Zofia Idzikowska kategorycznie oświadczyła, że się wyprowadza od męża.
I znów wybuchnęła gwałtowna sprzeczka, podczas której Idzikowski rzucił się na żonę, chwyciwszy ją za gardło. Na krzyk duszonej nadbiegła służąca doktorowej Bironowej. Idzikowski puścił żonę.
Wobec takiego przecież zachowania się nowych lokatorów, pani Bironowa poprosiła ich o usunięcie się z mieszkania natychmiast, nie chcąc być narażoną na nieprzyjemne ewentualności.
Oświadczenie to małżonkowie przyjęli do wiadomości, obiecując wyprowadzić się dnia następnego, poczem wyszli oboje.
Rozpaczliwy krok.Po pewnym czasie wrócił do mieszkania sam Idzikowski, zawezwał handlarza, któremu sprzedał swą garderobę i pościel, posłańcowi polecił zastawić w lombardzie różne drobiazgi, a gdy z powodu święta, nie mógł tego uczynić, pożyczył od niego 6 rubli; poczem przebrawszy się w nowy garnitur, wyświeżony i wyperfumowany, wyszedł na miasto. Wziął następnie dorożkę parokonną, którą jeździł czas dłuższy po mieście, od czasu do czasu zajeżdżając przed bramę swego domu i pytając stróża, czy żona jego wróciła i czy zabrała swoje rzeczy. A gdy za każdym razem odpowiadano mu, że jej niema, odjechał i szukał żony po mieście.
Idzikowska, po sprzeczce opuściwszy mieszkanie, udała się do p. Mrozińskiej, której się skarżyła na męża, że ją pobił, a nawet chciał zabić jakimś ostrem narzędziem. Rękę miała Idzikowska istotnie zabandażowaną. Nie traciła jednak humoru; wieczorem widziano ją w towarzystwie koleżanki, p. Orliczównej w mleczarni Henneberga w Alejach Ujazdowskich, ożywioną i rozbawioną.
Wkrótce potem pojawił się w tej samej mleczarni Idzikowski i zajął miejsce przy jednym z pobliskich stolików. Noc spędziła Idzikowska u panny Orliczównej. Idzikowski spędził noc także gdzieś na mieście i nie wrócił do mieszkania.
Wczoraj w południe, zaopatrzywszy się w brauning, Idzikowski snać już z gotowym planem zakończenia doczesnej wędrówki, wsiadł w dwukonną dorożkę i szukał swej żony wszędzie tam, gdzie spodziewał się ją zastać.
Złączeni w śmierci.Jak się okazało, Idzikowska przebrana w suknię p. Orliczówny dla zmylenia pościgu przyszła do p. Mrozińskiej, zamieszkałej przy ul. Szczyglej na II piętrze, z prośbą o pożyczkę kilku rubli na przeprowadzkę. Tam ją dogonił mąż. Zaczaiwszy się na dole schodów frontowych, z przygotowaną bronią, czekał na wyjście żony. Czekał nie długo. I kiedy Idzikowska znalazła się przy drzwiach wyjściowych z sieni, Idzikowski
dał do niej 2 strzały: jedna kula chybiła, rozbijając szybę we drzwiach, druga —
ugodziła Idzikowską W szyję, przecinając arteryę i wtłaczając w głowę szpilkę od kapelusza.
Młoda kobieta padła, a wtedy Idzikowski przyłożył sobie rewolwer
do ust i jednym strzałem pozbawił się życia. Przez krótki czas Zofia Idzikowska dawała jeszcze słabe oznaki życia, ale wszelki ratunek okazał się już
daremnym. Pogotowie zastało już tylko
dwa trupy. Zwłoki obojga znalazły się obok siebie.
Ilustrowany Kurier Codzienny nr 198. 31 sierpnia 1911